Przygotowanie do sezonu 2017 rozpoczęliśmy wczesną zimą 2016. Tak tak, zimą. Zakup Kampera, modyfikacje, naprawy i dostosowanie naszego domku na kółkach pod nasze bądź co bądź specyficzne upodobania trwało kilka miesięcy. W sumie nie tylko dla naszego oka, wyszło całkiem fajnie. Trasa pierwsza to runda wokół domu. Druga to wypad na szybki weekendzik na mazury. A trzecia no to już całkiem poważna wyprawa majówkowa. Poważna zarówno dla nas jak i dla Hymka ponieważ po wielu rozkręcaniach i skręcaniach miał za zadanie dowieść nas bezpiecznie w tę i na zad oraz się nie popsuć.
Ponieważ, jak to się mówi w pewnych kręgach, najlepszy plan to brak planu, więc na wstępie postanowiliśmy nawiedzić jak co roku nasz ulubiony kemping Tumiany w Tumianach, aby już od samego początku wyjazdu posiedzieć w ciszy, zjeść coś dobrego i nie złachać się jazdą od pierwszego dnia. 200 kilometrów z jednym nieistotnym postojem i jesteśmy na miejscu. Tankowanie wody, podłączenie prądu i już po kilku minutach odprężeni, okutani we wszystkie bielizny termo aktywne znajdujące się na pokładzie, rozpoczęliśmy weekend. Dwa dni laby i kolejny azymut tym razem nad nasze polskie najodowane wybrzeże.
Trasa z Tumian do Władysławowa nie jest jakaś bardzo wymagająca. Co prawda obwodnica Trójmiasta, ze swoimi kilkoma podjazdami zauważona została zdecydowanie szybciej przez Hymka niż przeze mnie. Dwudziesto ośmioletni silnik diesla o pojemności 2,5 litra z zawrotną mocą (czysto teoretyczną) 74 koni to nie jest technologia, która daje sobie radę w każdych warunkach. Ot po prostu but w podłogę i wykorzystywanie pofałdowania terenu celem rozpędzenia naszej kawalerki na kołach przed kolejną górką. Po krótkim treningu udało się nam nawet wyprzedzić jakąś cysternę z cementem ku ogólnej prawdopodobnie złości innych ciągnących się za nami w ogonku użytkowników tej trasy.
Należy w tym miejscu wspomnieć o dźwiękach jakie dochodzą do uszu kamperowych pasażerów. Wszystko to dla tych, którzy mają dylemat, przyczepa czy kamper. Wybierając opcję szybko w dowolnej nawigacji, mamy gwarancję odgłosu wiatru opływającego nasze kanciate kształty. Wybierając opcję optymalnie oprócz wiatru słychać jeszcze stukanie garnków i kubków w szafce. Wybierając natomiast opcję krótko nie słychać już wiatru, nie słychać radia, nie słychać nawet własnych myśli. Słychać wszystko to co podskakuje, dzwoni, dźwięczy, piszczy trzeszczy, stuka i puka. Oczywiście przyczyny są dwie. Pierwsza i całkiem oczywista to jakość bocznych dróg w niektórych regionach Polski. Druga stanowiąca szósty stopień wtajemniczenia to właściwe poukładanie i umocowanie wszelkich gadżetów, które mogą powodować hałas obijając się o siebie lub o szafki. Wracając do domu z opcją optymalnie słychać już było tylko wspomniany prze ze mnie wiatr a nie między innymi sztućce w szufladzie. W przyczepie wszystko stuka w czasie jazdy jak cholera, tylko kto tego słucha ?
Od kilku już lat znam z opowieści i przekazów dobrych ludzi kemping Horyzont w Chłapowie. Postanowiliśmy go odwiedzić poza sezonem, ponieważ standardowo w tym miejscu sajgon i tłok latem jest przeokropny. Sam wspomniany przybytek jest tak okrutnie poukładany pod linijkę, że aż nie naturalny. Drzewka w idealnych szpalerach, wygrodzone parcele pod przyczepy i samochody z idealnie przyciętymi żywopłotami, woda, prąd kibelki i segregacja śmieci. Miła Pani pozwoliła nam postawić się na placu normalnie zajmowanym przez namioty. Widok przez okna jak z bajki. Plaża kilkadziesiąt metrów poniżej wzburzone sztormowe morze i kolacyjka. Niestety zakłócił ją Pan z recepcji, który zastępował swoją cud miód koleżankę i poinformował nas uprzejmie, że można tu stać ale ze względu jakiegoś tam, nie bliżej niż 10 metrów od urwiska. Przestawiliśmy dom tak jak chciał i od tej pory było morze, była resztka kolacyjki ale nie było już widoku na plażę. Może to i dobrze bo i tak nie było tam co podziwiać. Ani parawanów ani roznegliżowanych laseczek. Po prostu piach i ślady po traktorze.
Rano obudził mnie wschód słońca dający prosto w oczy z nad horyzontu. Piękny był tylko przez kilkanaście minut, bo zaraz potem słonko zniknęło za warstwą chmur. Śniadanie i kurs na Hel. Właściwie to w pewnym sensie była to podróż sentymentalna. Jeździliśmy w to miejsce dawno temu i teraz postanowiliśmy sprawdzić co się zmieniło. Właściwie nic się nie zmieniło. Srylion przyczep na kempingach w Chałupach jak był tak jest nadal. Samo miasto Hel stoi jak stało. Jedyna naszym zdaniem całkiem świeża nowość, to ścieżka a właściwie pomost jaki został postawiony na samym końcu półwyspu. Właściwie nie na końcu a na początku bo jak się okazało stojący tam wielgachny kamień informuje przechodzących tamtędy turystów, że to tu właśnie zaczyna się Polska. Oczywiście turyści z Radomia nic sobie nie robią z napisu – „nie wchodzić na plażę„, brną przez piachy po to tylko, żeby zobaczyć zderzające się ze sobą fale morza i zatoki. Niszczą przy tym coś tam coś tam. Hymek stał na parkingu pod marketem. Nawet w takich miejscach osoby z piterkiem na pasie kasują za postój. Wyrobiliśmy się na szczęście w rozsądnych pieniądzach i pognaliśmy w żółwim tempie obejrzeć stanowisko największej armaty, bo tak to chyba nazwał Bogusław Wołoszański w swoich Sensacjach. Oczywiście parking był zapchany do nieprzytomności i tyle się tej byłej armaty naoglądaliśmy.
W rozpaczy po armacie należało zjeść coś dobrego na pocieszenie. Całkowicie przez przypadek, celując w lokal z największą ilością ludzi wewnątrz, weszliśmy do restauracyjki o nazwie Homar w Jastarni. Hmmmm jaki tam jest śledzik a jaka fląderka, a zupki jakie pyszne. Palce lizać i brać na wynos. Plan na wieczór był taki, aby zacumować na niby kempingu o nazwie Polaris. Wyglądał z ulicy na w miarę dziki z małą ilością ludzi. Realia nas jednakowoż zdołowały. Po pierwsze Pan bramowy zażyczył sobie 50 zł więcej za postawienie się przy wodzie, co już na wstępie mnie zeźliło. A po drugie takiego badziewia organizacyjno porządkowego nie widziałem w Albanii i Czarnogórze razem wziętych. Wyjechaliśmy stamtąd szybciej niż się pojawiliśmy. Wracamy do Chłapowa. Tym razem nie na camping Horyzont a sąsiadujące z nim Pole Namiotowe Alexis. W mojej opinii mniej poukładane z większym luzem, ale za to z pełną infrastrukturą. Dokładnie nie wypowiem się na temat kibelka i pryszniców bo mam swoje pokładowe ;). Dodatkowa informacja dla śmiałków – można zaparkować nad samą krawędzią klifu. Atrakcją tej miejscówki są fruwający nad głowami paralotniarze, którzy ryzykują na oczach wszystkich zderzenie z samymi sobą lub brzozą.
Rano wpadł nam dziwny pomysł, aby obejrzeć z bliska Lębork. No właśnie, czy ktoś z Was zwiedzał kiedyś Lębork ? My nigdy. Jakoś nawet zapytany znienacka nie znalazłbym go od razu na mapie. Lębork, Frombork, Frampol, Radom gdzie to jest ? :). A jednak udało się go znaleźć. Parking pod Urzędem Miasta rowerki na asfalt i jazda. W sumie jedna uliczka ze starymi kamieniczkami, rynek, stary gotycki kościół, zamek krzyżacki, w którym aktualnie znajduje się Sąd Rejonowy no i Biedronka.
Następnym celem miasto Sopot. Są w nim niby trzy kempingi. W jednym i drugim przypadku właściciele stwierdzili, że lepiej na polu postawić domki i łoić z metra kilkadziesiąt razy więcej, niż w przypadku goszczenia młodzieży pod namiotami. Trzeci był już za daleko od Monciaka więc odpadł z założenia, gdyż ponieważ lało jak z cebra. Przycupnęliśmy więc w małej cichej uliczce pięćdziesiąt metrów od rzeczonej ulicy, opłaciliśmy bilet parkingowy na maxa (czyli do dwudziestej) i udaliśmy się na delikatną imprezę kulinarną. Tatar ze śledzika w Rybnej Ferajnie, gąska i chińskie pierożki w White Marlinie no i oczywiście drineczek w Barze Max. To już taki trochę sopocki rytuał.
Noc na dziko w uliczce, minęła nad wyraz spokojnie. Szybkie śniadanko i zonk. Otóż jakiś typ zaparkował swoje białe auto dwadzieścia centymetrów od naszego przedniego zderzaka, zaciągnął ręczny i sobie zniknął. Z tyłu metr i srebrny Golfik. Na szczęście Hymek posiada skręt jak elektryczne autko z wesołego miasteczka i po kilku ruchach udało się oswobodzić z potrzasku. Kurs do domu podzieliliśmy sobie na dwa idealnie równe odcinki po lekko ponad 200 kilometrów. Wybrałem kemping o wdzięcznej nazwie Binduga Warchały nad jeziorem Świętajno. Niestety o tej porze nie polecam. Brzydko, szaro i nijako. Wygląda jak opuszczony po jakiejś katastrofie nuklearnej. Ale za to jaką mają wypasioną stronę internetową ! respekt całkowity. Foty niemal jak z włoskiego żurnala. Szybki luk na mapę i równie szybka decyzja – Binduga Bobrowa w Krzyżach. Co prawda od pobytu nad morzem nie tankowaliśmy wody więc kolejna noc na dziko mogła się skończyć brakiem wody w spłuczce kibelka i prysznicu ale na szczęście nie skończyła. Zabrakło jej dopiero do zmywania po śniadaniu. Ale od czego w końcu jest woda z glonami czerpana z jeziora.
Poranek był najpiękniejszym z całego weekendu. 21 stopni pełne słońce i ani jednej chmurki. Aż szkoda było wracać do domu.
Podsumowując. Przejechaliśmy 1200 kilometrów. Nasz dom na kołkach spalił średnio 10 litrów na 100 kilometrów i nie wziął oleju. Wylał go za to na chodnik. Znów cieknie jak to Fijat. Poza tym wyciekiem to przejściowo zepsuł się iskrownik w lodówce co jako inżynier magister doktor habilitowany od lodówek naprawiłem w trymiga. Ach i bym zapomniał, z mojej winy a właściwie mojego roztargnienia, przeciekał mi przez chwilę zawór w instalacji ciepłej wody. Ale wiadomo jako magister ……… naprawiłem w trymiga.
I tu pojawia się odpowiedź na odwieczne pytanie. Przyczepa czy Kamper.
Dla mnie od zawsze kamper, co potwierdziło się w tej pierwszej mikro wycieczce. Muszę tylko popracować nad stukaniem garnków w szafce 🙂