Druga część bardzo wytęsknionego urlopu w tym roku miała mieć z założenia zapach jodu, smak białego piasku i doznanie skręcającego reumatycznego bólu w kostkach, spowodowanego nieprzyzwoicie zimną wodą w Bałtyku. Byliśmy już w tym roku nad polskim morzem całkowicie przed sezonem i muszę przyznać, że było wyjątkowo. Wyjątkowo pod każdym względem. Pierwszy raz kamperem, pierwszy raz od nie pamiętam kiedy na Helu, pierwszy raz od stu lat w barku z fląderką i bułeczką smarowaną masełkiem.
Tym razem docelowo wymyśliliśmy sobie wyspę Uznam z jej wysokimi klifami, pudrowo gładkim piaskiem i jak nam się wydawało niemieckim porządkiem. Ale za nim tam dotrzemy, trzeba było jakoś zaplanować a potem zrealizować trasę pomiędzy Giżyckiem a Pennemunde. Rzucona kostka była bezlitosna a los pchnął nas trasą wzdłuż polskiego wybrzeża.
Pomyślałem sobie, że z jednej strony to bardzo dobrze, ponieważ warto mieć własne zdanie sprawdzając organoleptycznie mityczny armagedon, który podobno można obejrzeć na obstawionej parawanami polskiej plaży.
Brnąc przez budowy objazdy i usiane dziurami drogi gminne dotarliśmy po raz drugi w tym roku do kempingu Horyzont. Właśnie tam, ponieważ po pierwsze było miejsce, a po drugie jest to przedsięwzięcie, które w jakimś tam stopniu gwarantuję choć minimum komfortu i zaplecza dla strudzonych podróżą wędrowców.
Dopłaciliśmy parę zetów do parceli dla VIPów po to, żeby mieć widok na widok. Zaparkowaliśmy nasz dyliżans równo i zgrabnie, zgodnie z resztą z ogólnie przyjętym w tym miejscu poukładaniem pod linijkę. Po całym ciężkim dniu nikt nie musiał nas specjalnie namawiać do tego, aby spróbować upolować jakieś fajne jedzenie w jeszcze fajniejszej restauracji, polecanej na ten przykład przez niejaką Magdę G. Ruszyliśmy zatem w kierunku bramy kempingu, aby wydostać się na na zewnątrz i byle szybciej poddać się kulinarnej rozkoszy.
Gdyby mnie tak nie ściskało w żołądku, wróciłbym szybciej niż się wszystkim wydaje.
Nagromadzenie w jednym miejscu nieładu, prowizorki, bylejakości przekracza wszelkie normy akceptowalne w nawet najbardziej zapomnianym przez ludzkość kraju Afryki. Wszechobecna chała ściągana z Chin w kontenerach, wylewa się szerokimi strumieniami z ledwo trzymających się kupy płóciennych straganów. Plastikowe ciupagi z Zakopanego, śmierdzące plastikiem pluszaki, muszelki z koślawym napisem „Władysławowo” atakują, chwytają za szyje wciągają jak magnes do środka dzieci, dorosłych i starców. Wszystko to przy dźwiękach cymbergaji i drących ryj przez megafony samojezdnych reklam cyrku z Albanii. Wszechobecne reklamy, będące jak doszedłem już dawno, typowo polskim wynalazkiem, wyprodukowane na plandekach z oczkami, mocowane na trytki do płotów bram i słupów starszą przechodniów swą estetyczną beznadzieją. Oczywiście specjaliści od montażu pozostawiają te wystające paski od trytek sterczące we wszystkich możliwych kierunkach a marnej jakości zdjęcia chore na pixelozę, namawiają do zjedzenia kebabu u Zdziśka lub skorzystania z oferty typu – „nocleg – 4 dziecko gratis”. Do obłędu doprowadzają mnie te idiotyczne wózki na pedały i drące japy małolaty, udające w nich Roberta Kubicę z przed wypadku.
W drodze po jedzenie już po kilku minutach odechciało mi się nie tylko jeść ale i żyć na tym łez padole. Mijany przez nas parking wypchany do ostatniego miejsca zorganizowany na placu o strukturze klepiska wzbijał w powietrze kurz wdzierający się oczy uszy i pępek. Tak na marginesie z moich obserwacji, typowo polski parkingowy to z reguły mocno otyły Pan w wieku przedemerytalnym z przykrótką koszulką, w opiernikanych krótkich gaciach i tak zwaną nerką wiszącą w miejscu gdzie normalny facet powinien mieć ptaszka. Leżą oni w chwili bezrobocia w pozycji wypoczynkowej na krzesełkach z plastiku i ogólnie robią mega łachę że żyją. Nie znają przy tym wszystkim słowa paragon, fiskalizacja, działalność gospodarcza, podatki i dziękuję.
Wszystko to o czym piszę to zaledwie kilkaset metrów bierzących piaszczystego pobocza, którym brnęliśmy pomiędzy srylionem ludzi. Ludzi jak by podobnych do siebie. Zbliżonych genetycznie, nadających jak mi się wydało dokładnie na tej samej fali o paśmie 500+. Jak to ostatnio ktoś określił typy Janusza i Grażyny, wraz ze swoją gromadką stanowi tak naprawdę target dla tego wszystkiego co zostało zorganizowane przez przedsiębiorczych biznesmenów nad naszym polskim morzem. On obdziargany symbolami polski walczącej, gołej baby i dumnym napisem bóg honor ojczyzna, pcha przed sobą wózek typu spacerówka z tępo patrzącym przed siebie dwulatkiem w środku. Ona cztery kroki z tyłu również obdziergana powyżej rowka na tyłku brązową henną, hasłem żołnierze wyklęci. W zaawansowanej ciąży, powłócząc nogami i sapiąc z gorąca, ciągnie za sobą Alanka i Dżesikę. Dzieciaczki na każdym kroku wyciągają swe rączki w kierunku czegokolwiek co kosztuje hajs jak by czując podświadomie, że tato nie wpisuje się w teorię żadkości zasobów, co załatwił mu panujący nam rząd i wyjątkowo płodna żona.
Cholera odechciało mi się jeść. Wepchnąłem sobie do przełyku bez gryzienia flądrę i kawałek bułki aby mieć co trawić. Popiłem piwem z brudnej szklanki, żeby się nie odwodnić. Po tym doświadczeniu z polską gastronomią, zarządziłem odwrót z pod szczytu do obozu bazowego.
Wszystko to, czego doświadczyłem i doznałem na sobie, spotkałem na drodze, odzwierciedlającej zdaje się dzisiejszą specyfikę polskich wakacji. Można biorąc pod uwagę długość wybrzeża obliczyć sobie ilość armagedonu bałtyckiego na metr kwadratowy piachu.
Zaznaczam, nie byłem na plaży. Nie odważyłem się. Jestem zbyt słaby psychicznie.
Za dwa dni rano obudziłem się w NRD. Jak tam jest pięknie, cudownie i tanio. Wszystko to co jest w Polsce, po tamtej stronie granicy jest nieznane, niewymyślone, lub zabronione. Ciszej, wolniej, zdrowiej za porównywalne pieniądze z infrastrukturą, brakiem badziewia, chały i radioaktywnego plastiku.
Szkoda tylko, że przez cztery dni chorowałem po tej cholernej flądrze. A może po piwie ?