Siedzę tak bezczynnie nach mazuren, próbuję złowić rybę, piję piwo i myślę o tych wszystkich patologiach, z którymi miałem styczność w ostatnich miesiącach. Cholera zaczynam lepiej pamiętać co było pół roku temu, a nie pamiętam co jadłem wczoraj na obiad, to znak, że czas umierać.
Jakoś tak chyba koło marca Żona otrzymała niezapowiedzianą, ale oczekiwaną skromną, premię związaną z czymś tam. Oczywiście wywaliła mi, że to ja niby rozpierniczam kasę na przyjemności i jej w związku z tym coś się od życia należy. Tak przy okazji to kompletnie nie wiem co miała na myśli. Kup mi mówi, fajną furę. Taką do lansu. Zrób mi niespodziankę, taką nietuzinkową i taką, żeby miała to coś. To coś myślę, to pewnie jej ulubiony bawarski znaczek na klapie. No dobrze, podejmę tę w pysk rzuconą rękawicę, znajdę coś czym błysnę, oczaruję, zachwycę, spełnię marzenia.
Lektura „otomoto” zharatała mi mózg gwoździem po pół godzinnej lekturze. „Jedyny taki”,
„Popacz warto”, „Nie bity”, „Igła”, „Niemiec jak oddawał kwity to płakał”, „Serwisowany w ASO”, „Pierwszy właściciel”, „ Sprawdź, prawdziwy wyznacznik luksusu” i moje ulubione, „Kombi w tedeiku”.
Ogólnie to wrażenie jest takie, że kolesie dzielą się na trzy podstawowe grupy ze ściśle określonym targetem, na jeleni.
Pierwsza to byli handlarze z Żerania albo Słomczyna’ których małoletni synek opanował do perfekcji retusz zdjęć wykonanych chińską podróbką Ajfona. Piszą bydlaki sprzedam bezpośrednio a jak jedziesz do niego na posesję w Tłuszczu to ze stodoły, obory, chlewu i piwnicy na kartofle wystają te Folcwageny, Audiki, i składane z czterech Mercedesy balerony. Wszystko wymyte chemią ropopochodną, z choinkami zapachowymi mającymi na celu zabicie gnilno-błotnego zapachu z pod foteli. Przejechałem się taką wydobytą z dołu na gnojówkę Mazdą MX5 w wersji ze szperą 160KM i czułem się jak bym jechał ruskim Ziłem przez środek tajgi. Ził dla wyobrażenia dźwięków, powinien mieć na pace dwadzieścia pustych beczek po oleju napędowym. Wróciłem oddałem kluczyki i bez słowa oddaliłem się popełnić harakiri.
Grupa druga. Właściciele placu. Plac może być gdziekolwiek. Przy barze, przy słupku 54 w kierunku na Małkinię, albo w samym centrum Miasta. Zwykle mają tam Holendreskie lub Francuskie blachy na wyrobach samochodopodobnych. Jeśli polska dystrybucja to „okazja gaz” (po taksówce). W standardzie nie posługują się językiem polskim zarówno w mowie jak i w piśmie. Obsługą zajmuje się zwykle umięśniony jegomość z wyżelowanym fryzem, który nigdy nie pójdzie z tobą do samochodu. Zawsze manierycznie, pieprznie kluczykami o blat czegoś, co można nazwać biurkiem i od niechcenia wycedzi „Pan Se idzie obejrzy”.
Se obejrzałem na takim placu auto, które nie odpaliło bo padł akumulator, dach przeciekał, a opony pamiętały chyba czasy Ericha Koneckera. Wróciłem do budy z napisem Office i pytam ile kosztuje ostatecznie ten popsuty cud techniki, który se obejrzałem. Smutny typ jak z horroru bez podnoszenia wzroku z nad wyroku śmierci na kierowniku mleczarni, który akurat podpisywał, rzucił krótko, „Dziś jest promocja wiosenna, fura jest Twoja za 200 złotych diskąd”. Dodam, że w drzwiach stał ten nażelowany gumiś i sytuacja stała się mocno patowa.
Grupa trzecia to goście w gajerach sprzedający limuzyny za grube miliony. Ci z kolei dają ogłoszenia bez pokrycia. Wystawiają coś naprawdę wartego uwagi a po Waszym przybyciu oznajmią, że właściciel właśnie zabrał ten cud miód egzemplarz na spacer. Ma to chyba na celu zwrócenie uwagi na okazyjnie lekko bitego Citroena C5 za równie okazyjnie niską cenę. Po bliższych oględzinach rzeczony Citroen był po dzwonie z pociągiem relacji Warszawa Mińsk Mazowiecki, w trzech odcieniach błękitu a jego niegdyś atrakcyjna cena idzie się pieprzyć bezpowrotnie w siną czytam błękitną dal.
Można tak jeździć w tę i z powrotem, czytać te brednie, marnować czas i truć środowisko spalanym bez sensu paliwem. Daję gwarancję, że nic wartego jakichkolwiek pieniędzy nie znajdziecie.
Mnie się wreszcie udało nie ze stodoły, ani z placu. Nie maczał w zakupie, swoich brudnych paluchów żaden wygajerowany przedsiębiorca komisowy, tylko znana warszawska, duża firma flotowa. Kupiłem auto, nie jebnięte na glebę, po udokumentowanym dzwonku, z książką serwisową, którego właścicielem był Pan rocznik ’38.
Żona ma swoją szesnastoletnią namiastkę prestiżu i luksusu z niebieskim wiatraczkiem na klapie, bez gazu i igły. Kasy zostało mi na wymianę łożyska i centralnego zamka w drzwiach kierowcy.
Szkoda mi tych ludzi, którzy wydają na te wszystkie złomy, swoje ciężko wynegocjowane z
bankiem pieniądze a potem bulą raty z lichwiarskimi odsetkami.
Seeeyouu – idę na ryby…